Moca­rze licz­bo­wych zbio­rów to kolej­no: Księ­stwo Liczb Natu­ral­nych N (natu­ral num­bers), Monar­chia Liczb Cał­ko­wi­tych Z (inte­ger num­bers), Kró­le­stwo Liczb Wymier­nych Q (quotient num­bers), Cesar­stwo Liczb Rze­czy­wi­stych R (real num­bers) oraz Impe­rium Liczb Zespo­lo­nych C (com­plex num­bers); N⊂Z⊂Q⊂R⊂C, co ozna­cza, że licz­by natu­ral­ne zawie­ra­ją się w cał­ko­wi­tych, te w wymier­nych, któ­re są pod­zbio­rem rze­czy­wi­stych, a te z kolei są sta­no­wią część zbio­ru liczb zespolonych.

N = Księ­stwo Liczb Naturalnych

Licz­by natu­ral­ne są tak natu­ral­ne, że bez nich świat był­by sztucz­ny. Księ­stwo natu­ral­no­ści ma jed­nak skrom­ną aryt­me­ty­kę. Maj­ster­ko­wać bez ogra­ni­czeń moż­na tyl­ko na dwóch dzia­ła­niach – doda­wa­niu i mno­że­niu. Z pozo­sta­ły­mi bywa nie­tę­go, żeby nie rzec, iż kiepsko.

Defi­ni­cja zbio­ru N jest pro­sta. Pri­mo, zawie­ra 0 (choć nie­któ­rzy wolą zaczy­nać od 1). Secun­do, jeśli w zbio­rze jest licz­ba n, to za nią stoi jej więk­sza sio­stra posta­ci n + 1. Amen. Mniej­szej kolek­cji o tej wła­sno­ści nie uświadczysz.

Wbrew przy­zwy­cza­je­niu, licze­nie od zera jest prost­sze. Licz­bą przed­mio­tów jest wte­dy pierw­sza nie­wy­ko­rzy­sta­na licz­ba natu­ral­na, a nie ta, któ­rą uży­to jako ostat­nią. Przy stu przed­mio­tach licze­nie prze­bie­ga w ten spo­sób: 0, 1, 2, …, 99. Naj­więk­szą zale­tą jest to, że meto­da dzia­ła bez pudła – nawet gdy nie ma cze­go liczyć.

Wyjąt­ko­wą rolę odgry­wa w tym zbio­rze gang liczb pierw­szych, ilo­ra­zo­wych sob­ków, podziel­nych bez resz­ty tyl­ko przez jedyn­kę, czy­li swój jedy­ny dziel­nik wła­ści­wy (licz­bę natu­ral­ną od nich mniej­szą) Ta samo­lub­stwo otwo­rzy­ło im drzwi ban­ków, szta­bów woj­sko­wych i dyplo­ma­cji. Powód? Sko­ro nie chcą się dzie­lić, to nie podzie­lą się powie­rzo­ną tajemnicą.

Uwa­ga!
Licz­ba 1 nie jest uzna­wa­na za licz­bę pierw­szą, bowiem nie ma dziel­ni­ków wła­ści­wych. Usta­na­wia to jej nie­co pokręt­ny sta­tus – nie jest pierw­sza, ani zło­żo­na, w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich innych liczb natu­ral­nych. Krót­ko mówiąc, jedyn­ka jest wyjąt­ko­wa, bo dzię­ki niej liczb natu­ral­nych są aż trzy rodza­je – pierw­sze, zło­żo­ne i jed­na jedy­na licz­ba typu „ani ani”, czy­li wła­śnie jedynka.

Jakiś czas temu Roger Schla­fly, mate­ma­tyk i fizyk z Uni­ver­si­ty of Cali­for­nia San­ta Cruz podrep­tał do U.S. Patent and Tra­de­mark Offi­ce z nową 150-cyfrową licz­bą pierw­szą pod pachą. „To, oczy­wi­ście, idio­tycz­ne! Ale chcia­łem się prze­ko­nać, jakie dzi­wa­dła moż­na jesz­cze opa­ten­to­wać.” – oświad­czył z prze­ką­sem. Patent przy­zna­no. Fak­tem jest, że nie była to „pierw­sza lep­sza” licz­ba pierw­sza. Paten­to­wa petent­ka mia­ła pierw­szo­rzęd­ną wła­sność: uprasz­cza­ła dzie­le­nie modu­lar­ne (czy­li dzie­le­nie z resz­tą) wyko­rzy­sty­wa­ne w kryp­to­gra­fii. Speł­nia­ła więc kry­te­ria paten­to­we: była nowa i użyteczna.

Naj­więk­szą obec­nie (póki co!, stan na 22.03.2025) zna­ną licz­bą pierw­szą jest 52. licz­ba Mersenne’a 2136 279 841 – 1, licz­bo­wy potwór (41 024 320 cyfr dzie­sięt­nych), któ­re­go „wyszpe­rał” ame­ry­kań­ski ama­tor mate­ma­tyk Luke Durant, bijąc poprzed­ni rekord sprzed sze­ściu lat.

Dumą zbio­ru N jest zasa­da induk­cji mate­ma­tycz­nej (zwa­na potocz­nie efek­tem domi­na) – meto­da dowo­dze­nia, będą­ca ulu­bio­ną zabaw­ką mate­ma­ty­ków. Dzię­ki niej może­my wdra­pać się nawet na nie­skoń­czo­ną dra­bi­nę, jeśli speł­ni­my dwa pro­ste warun­ki: po pierw­sze, potra­fi­my wejść na naj­niż­szy szcze­bel; po dru­gie, umie­my przejść z jed­ne­go szcze­bla na następny.

Histo­rycz­nie laur pierw­szeń­stwa dzier­ży Fran­ce­sco Mau­ro­li­co, mate­ma­tyk i astro­nom z Kró­le­stwa Sycy­lii, któ­ry w 1575 roku wyka­zał induk­cyj­nie, że suma n pierw­szych liczb nie­pa­rzy­stych jest rów­na n2, tzn.

1 + 3 + … + (2n –1) = n2.

W prak­ty­ce, któ­ra czę­sto lubi dro­czyć się z teo­rią, induk­cja nie jest już tak pro­sta, o czym mówi opo­wiast­ka Ray­mon­da Smul­ly­ana (cyt. z pamięci).

Szu­ka­jąc nie­śmier­tel­no­ści pewien Grek odwie­dził mędr­ca Dale­kie­go Wscho­du, któ­ry sły­nął jako spe­cja­li­sta w tej dziedzinie.
– Mistrzu, chciał­bym zyskać nieśmiertelność.
– Och, to pro­ste – odparł mędrzec. Wystar­czy speł­nić dwa warunki:
Pierw­szy, posta­nów i, co waż­ne, dotrzy­maj: „Zawsze będę mówił prawdę”.
Dru­gi waru­nek, mów codzien­nie: „Powtó­rzę to zda­nie jutro”.
– Mistrzu. Jak mam powie­dzieć zgod­nie z praw­dą, że powtó­rzę coś jutro, sko­ro nawet nie wiem, czy jutro będę jesz­cze żył?
– Cóż – odparł mędrzec – jak rozu­miem, cho­dzi o roz­wią­za­nie prak­tycz­ne. Nie­ste­ty, to już nie moja rzecz. Ja zaj­mu­ję się tyl­ko teorią.

Z = Monar­chia Liczb Całkowitych

Swo­bo­da odej­mo­wa­nia (w Księ­stwie Liczb Natu­ral­nych obwa­ro­wa­ne­go ogra­ni­cze­nia­mi) wyma­ga pasz­por­tu Monar­chii Liczb Cał­ko­wi­tych. Dopie­ro z pie­cząt­ką minus moż­na iść na całość i zapę­dzać się w co ponie­któ­re aryt­me­tycz­ne ostę­py. Jed­nak dzie­le­nie wyma­ga prze­kro­cze­nia kolej­nej granicy.

Zaska­ku­je zatem fakt, że w Euro­pie licz­by ujem­ne zosta­ły uzna­ne nie­wie­le ponad trzy wie­ki temu, a peł­ne zasa­dy aryt­me­ty­ki zna­my zale­d­wie od dwóch wie­ków. Już na począt­ku VII wie­ku licz­by ujem­ne były uży­wa­ne w Indiach do księ­go­wa­nia dłu­gów. W Euro­pie aż do XVII wie­ku nie były mile widzia­ne – wręcz trak­to­wa­no je jako intruz­ki i nazy­wa­jąc licz­ba­mi dłużnymi.

Licz­by cał­ko­wi­te, a szcze­gól­nie ujem­ne, nie były roz­piesz­cza­ne przez histo­rię. Dłu­gą dro­gę musia­ło zdep­tać zero nim uzy­ska­ło licz­bo­we oby­wa­tel­stwo. Jesz­cze dłuż­szą, i do tego opłot­ka­mi, mia­ły do poko­na­nia ujem­no­ści. Micha­el Sti­fel, szes­na­sto­wiecz­ny mnich i mate­ma­tyk w jed­nym habi­cie, uzna­wał licz­by ujem­ne za absurd. Jego uza­sad­nie­nie brzmia­ło na pozór logicz­nie: „Z licz­ba­mi tymi wszyst­ko dzie­je się absur­dal­nie. Doda­wa­nie powo­du­je zmniej­sze­nie, a odej­mo­wa­nie – powiększenie”.

Jesz­cze gorzej, bo do pozio­mu liczb fał­szy­wych degra­do­wał ujem­no­ści nawet Kar­te­zjusz (ten od Cogi­to ergo sum), czy­li Rene Descar­tes. Jego argu­ment wyda­wał się „oczy­wi­sty”: jeśli w jed­nej w celi sie­dzia­ło dwóch aresz­tan­tów, a zwol­nio­no trzech, to jed­ne­go z nich trze­ba z powro­tem zamknąć, aby cela nadal sta­ła pusta, co jest zgod­ne z praw­dzi­wą poza wszel­kie wąt­pli­wo­ści równością

2 – 3 + 1 = 0.

Chwa­lić Boga, licz­by ujem­ne, nie pod­da­ły się dys­kry­mi­na­cyj­nej pre­sji i w nie­złej kon­dy­cji dotrwa­ły do naszych czasów.

Choć licz­by cał­ko­wi­te są roz­sze­rze­niem natu­ral­nych (ina­czej mówiąc, zbiór natu­ral­nych jest pod­zbio­rem cał­ko­wi­tych) i wyda­je się, że cał­ko­wi­tych jest dwa razy wię­cej, to nic z tych rze­czy. Doszły nowe licz­by, ale ich licz­ba wca­le się nie zwięk­szy­ła. Zbio­ry te są rów­no­licz­ne, czy­li natu­ral­nych i cał­ko­wi­tych jest tyle samo. Tę rów­no­licz­ność ilu­stru­je tzw. zasa­da balo­wa, w któ­rej licz­by natu­ral­ne i cał­ko­wi­te dobie­ra­ją się w pary jak na balu:

Licz­by natu­ral­ne parzy­ste two­rzą pary z cał­ko­wi­ty­mi nie­ujem­ny­mi: (0; 0), (2; 1), (4; 2), …,
a natu­ral­ne nie­pa­rzy­ste two­rzą pary z cał­ko­wi­ty­mi ujem­ny­mi: (1; ‑1), (3; ‑2), (5; ‑3), ….

To jest czar i urok nie­skoń­czo­no­ści, gdzie część może być rów­na cało­ści (bio­rąc pod uwa­gę liczeb­ność elementów).

Q = Kró­le­stwo Liczb Wymiernych

By zyskać swo­bo­dę dzie­le­nia, musi­my prze­kro­czyć kolej­ną gra­ni­cę i wkro­czyć do kró­le­stwa wymier­no­ści, gdzie licz­by pro­du­ku­je się przy pomo­cy maszy­nek do sie­ka­nia liczb cał­ko­wi­tych na pla­ster­ki (czy­taj: ułam­ki) dowol­nej wielkości.

Moż­na by znów sądzić, że przez przej­ście od liczb natu­ral­nych poprzez cał­ko­wi­te do wymier­nych bogac­two liczb rośnie. Obraz zwo­dzi w tej ilu­zji pozo­rów i jest to jed­na stro­na meda­lu. Bo dru­ga stro­na jest taka, że wzrost jest jedy­nie jako­ścio­wy. Ilo­ścio­wo nic się nie zmie­nia; wymier­nych jest tyle samo, co cał­ko­wi­tych, a tych ostat­nich tyle, co natu­ral­nych. Zbio­ry te są rów­no­licz­ne (tej samej mocy), co ozna­cza, że są prze­li­czal­ne, (rów­no­licz­ne ze zbio­rem liczb natu­ral­nych). Owe zbio­ro­we fana­be­rie to syn­drom nie­skoń­czo­no­ści – liczb na pół­kach przy­by­wa, a stan rega­łów bez zmian. Mno­gość wszyst­kich trzech zbio­rów jest taka sama, Licz­by wymier­ne, cał­ko­wi­te i natu­ral­ne, są w pierw­szym poli­czal­nym krę­gu nie­skoń­czo­no­ści, co dowiódł nie­miec­ki mate­ma­tyk Georg Can­tor (1845–1918), twór­ca teo­rii mnogości.

Licz­by wymier­ne to udrę­ka „mate­ma­tycz­nych nóg”. By im ulżyć, fla­mandz­ki mate­ma­tyk i inży­nier Simon Ste­vin wyna­lazł w XVI wie­ku ułam­ki dzie­sięt­ne. Strzał w dzie­siąt­kę! Szyb­ko sta­ły się one rachun­ko­wą nor­mal­ką. Nie­co póź­niej dzie­sięt­ność wpa­ko­wa­no na wagę, do kas i pra­cow­ni kra­wiec­kich. Opor­ną oka­za­ła się geo­me­tria, kry­jąc się po kątach z mie­rze­niem kątów. Tak­że czas wytrzy­mał pró­bę cza­su i godzi­na cią­gle ma 60 minut, te zaś 60 sekund. Dopie­ro pod­czas nur­ko­wa­nia głę­biej w cza­sie poja­wia­ją się ułam­ki dzie­sięt­ne – dla okre­śle­nia czę­ści sekundy.

R = Cesar­stwo Liczb Rzeczywistych

Zbiór R to olbrzy­mi wór bez dna i wierz­chu, miesz­czą­cy w sobie całą wymier­ność i nie­wy­mier­ność. Z jed­nej stro­ny przy­po­mi­na oś licz­bo­wą, z dru­giej – zbiór. Każ­da licz­ba rze­czy­wi­sta ma sie­dzi­bę w dokład­nie jed­nym punk­cie osi i odwrot­nie, każ­dy punkt jest „oże­nio­ny” z jed­ną licz­bą rzeczywistą.

Tkwią­ca w tym wor­ku nie­wy­mier­ność, wywo­ła­ła u sta­ro­żyt­nych kry­zys egzy­sten­cjal­ny. Pita­go­ras jako pierw­szy musiał prze­łknąć nie­wy­mier­ną piguł­kę, mie­rząc się z pier­wiast­kiem z dwóch, któ­ry ist­nie­je geo­me­trycz­nie jako prze­kąt­na kwa­dra­tu, a jako uła­mek jest nie­wy­ra­żal­ny, Jak mawia­li wów­czas Gre­cy – nie daje się zułam­ko­wać. Ma to nawet posmak kry­mi­nal­ny. Pita­go­rej­czy­cy uzna­li to za skan­dal i sta­ra­li się ukryć ten fakt, a zdra­dę tajem­ni­cy nie­któ­rzy przy­pła­ci­li życiem. Spra­wi­ło to też, że nabra­no algebro-wstrętu i para­no się głów­nie geometrią.

Naj­bar­dziej zaska­ku­je fakt, że gdy­by w prze­past­nym worze R licz­by wymier­ne były bia­ły­mi kula­mi, a nie­wy­mier­ne czar­ny­mi, to bia­łe były­by praw­dzi­wym bia­łym kru­kiem – moż­na by gme­rać nie­skoń­cze­nie dłu­go i bez­mier­nie głę­bo­ko, nim tra­fi­ło­by się na któ­rąś z nich. Ponad­to R – jako oś licz­bo­wa – jest jed­nym kawał­kiem i wszyst­kie licz­by są tak cia­sno upa­ko­wa­ne, że nie ma mię­dzy nimi żad­nych dziur (w języ­ku mate­ma­ty­ki nazy­wa się to cią­gło­ścią). To wła­śnie brak cią­gło­ści, czy­li dziu­ra­wość zbio­ru liczb wymier­nych, sta­no­wi ich nie­wy­ba­czal­ny feler. Dla­cze­go? Bo dziu­ra­mi umy­ka np. pięk­no sinu­sa, magia tan­gen­sa, powab loga­ryt­mu i wdzięk pier­wiast­ka. Dopie­ro zbiór R zli­kwi­do­wał to ewi­dent­ne marnotrawstwo.

Zbiór R to już inny świat, inna baj­ka. R nie jest rów­no­licz­ny z N – jest nie­prze­li­czal­ny i tym samym zbiór liczb rze­czy­wi­stych ma moc więk­szą niż zbiór liczb naturalnych.

C = Impe­rium Liczb Zespolonych

Cesar­stwo R, choć potę­gą jest i basta, oka­zu­je się bez­sil­ne wobec pier­wiast­ków kwa­dra­to­wych z liczb ujem­nych. Sta­je się to moż­li­we dopie­ro, gdy wdep­nie­my na teren ósme­go cudu świa­ta, magicz­nych liczb zespo­lo­nych. Tu moż­na wycią­gać pier­wiast­ki ze wszyst­kie­go i dowol­ne­go stop­nia, o czym w rze­czy­wi­sto­ści liczb rze­czy­wi­stych moż­na tyl­ko wzdy­chać i marzyć, nie­ste­ty, po próżnicy.

Licz­by zespo­lo­ne to ide­al­ne roz­sze­rze­nie wor­ka rze­czy­wi­ste­go. Patrząc geo­me­trycz­nie (Gauss), są punk­ta­mi płasz­czy­zny. Widząc alge­bra­icz­nie (sir Hamil­ton), ta mate­ma­tycz­na codzien­ność ma postać: z = a + bi, gdzie i 2 = –1. Oba spoj­rze­nia są rów­no­waż­ne, uka­zu­jąc przód i tył tej samej mał­py. Bo licz­ba z = a + bi jest zespo­lo­na z dwóch kawał­ków – rze­czy­wi­ste­go a (odcię­tej punk­tu z) oraz uro­jo­ne­go bi (rzęd­nej punk­tu z).

Kró­lew­na i, tzw. jed­nost­ka uro­jo­na (ang. ima­gi­na­ry unit), wła­da nie­po­dziel­nie Impe­rium C, gdzie pier­wiast­ko­wa­nie liczb ujem­nych nie jest występ­kiem. Wię­cej, sta­no­wi chleb powsze­dni. Bez liczb zespo­lo­nych mate­ma­tyk nie wycho­dzi z domu, a elek­tryk nie przy­cho­dzi do pra­cy. Uro­jo­na infant­ka jest też ulu­bie­ni­cą fizy­ków, wystę­pu­jąc w pod­sta­wo­wym dla kwan­tów­ki rów­na­niu Schrödin­ge­ra. Tym samym wyszło na jaw, że rze­czy­wi­sty gmach fizy­ki stoi na uro­jo­nym fundamencie.

Jesz­cze do nie­daw­na zwy­kło się przyj­mo­wać, że licz­by zespo­lo­ne to wyłącz­nie mate­ma­tycz­ny hokus-pokus – uży­tecz­ne w fizy­ce kwan­to­wej narzę­dzie, podob­nie jak w elek­tro­tech­ni­ce, gdzie przy­da­ją się do opi­su obwo­dów elek­trycz­nych prą­du prze­mien­ne­go, okre­śla­jąc jego moc czyn­ną oraz bier­ną. Uzna­wa­no, że sens fizycz­ny mają tyl­ko wyni­ki wyra­żo­ne licz­ba­mi rze­czy­wi­sty­mi. Jed­nak w 2021 roku polsko-chińsko-kanadyjski zespół naukow­ców pod kie­row­nic­twem Ale­xan­dra Strelt­so­va (Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski) udo­wod­nił, że uro­jo­na część mecha­ni­ki kwan­to­wej jest obser­wo­wal­na w akcji w rze­czy­wi­stym świe­cie. Pra­ce zespo­łu uka­za­ły się w tym­że roku w reno­mo­wa­nych cza­so­pi­smach: „Reso­ur­ce the­ory of ima­gi­na­ri­ty: Quan­ti­fi­ca­tion and sta­te conver­sion” (Phy­si­cal Review A) oraz „Ope­ra­tio­nal Reso­ur­ce The­ory of Ima­gi­na­ri­ty” (Phy­si­cal Review Let­ters). Tym samym licz­by zespo­lo­ne awan­so­wa­ły z opi­so­we­go narzę­dzia do „rze­czy samej w sobie”.

***

Zauważ­my, że licz­by rze­czy­wi­ste, rzą­dzą­ce osią licz­bo­wą (pano­szą­ce się na niej według zrzęd krę­cą­cych nosem na wszyst­ko), są jednowymiarowe.

Zespo­lo­ne dwu­jed­nost­kow­ce (o jed­nost­kach 1, i), opi­su­ją­ce płasz­czy­znę, to już świat dwuwymiarowy.

Kró­lo­wa Nauk, jak zwy­kle nie po raz pierw­szy i chy­ba nie ostat­ni, zaszo­ko­wa­ła wszyst­kich, gdy wyszło na jaw, że w jej ogród­ku nie ma liczb trój­wy­mia­ro­wych. Trze­ci wymiar jest po pro­stu licz­bo­wym ugorem.

Następ­ne w tej wymia­ro­wej kolej­ce są czte­ro­wy­mia­ro­we kwa­ter­nio­ny (jed­nost­ki 1, i, j, k, gdzie i2 = j2 = k2 = –1 oraz ij = – ji = k, ki = –ik = j, jk = –kj = i), odkry­te przez irlandz­kie­go mate­ma­ty­ka sir Rowa­na Hamil­to­na (1805 – 1865). Okre­ślił on licz­by zespo­lo­ne jako pary liczb rze­czy­wi­stych, a kwa­ter­nio­ny jako pary liczb zespo­lo­nych, któ­re doda­je się i mno­ży jak poczci­we wie­lo­mia­ny. Ale zawsze jest coś za coś. Tym „za cosiem” jest alge­bra­icz­ny szko­puł, że abba, czy­li mno­że­nie w świat­ku kwa­ter­nio­nów nie jest przemienne.

Licz­bo­wy świat kry­je w sobie jesz­cze jed­ną nie­spo­dzian­kę – kres sys­te­mów licz­bo­wych. Twier­dze­nie Fer­di­nan­da Geo­r­ga Fro­be­niu­sa (1849–1917) mówi wprost i bez ogró­dek, że poza tymi trze­ma nie ist­nie­ją inne wie­lo­jed­nost­kow­ce, speł­nia­ją­ce natu­ral­ne warun­ki aryt­me­ty­ki. Licz­by rze­czy­wi­ste, zespo­lo­ne, kwa­ter­nio­ny i stop, amen, krop­ka. Krót­ko mówiąc, wię­cej takich dwóch, jak tych trzech, nie ma już ani jednego.

Nad­mień­my tyl­ko, że mate­ma­ty­ka ma w zana­drzu jesz­cze stwor­ki zwa­ne okto­nio­na­mi (8‑wymiarowe) i sede­nio­na­mi (16-wymiarowe). Nie­ste­ty, oba są ska­żo­ne poważ­ny­mi „fele­ra­mi”. Okto­nio­ny nie mają łącz­no­ści mnożenia.

Wła­sność łącz­no­ści pole­ga na tym, że przy mno­że­niu kil­ku liczb, moż­na dowol­nie łączyć dwa sąsia­du­ją­ce czyn­ni­ki, a ilo­czyn nie ule­ga zmia­nie, czy­li alge­bra­icz­nie a(bc) ≠ (ab)c.

Sede­nio­nom jest jesz­cze dalej do natu­ral­nej aryt­me­ty­ki. Powód? Mają dużo „paskud­niej­sze” wła­sno­ści – poja­wia­ją się w nich dziel­ni­ki zera, czy­li nie­ze­ro­we licz­by, któ­rych ilo­czyn wyno­si zero.


Tade­usz Ostrowski
dr nauk matematycznych